piątek, 30 grudnia 2011

Święta nieco inaczej

Te święta były dla mnie zupełnie inne niż zazwyczaj, po raz pierwszy nie spędziłam ich z bliskimi. Choć był to większy problem dla mojej mamy niż dla mnie, wigilia zapowiadała się nieco przygnębiająco. Miałam ją bowiem spędzić sama w hotelu gdzieś na południu Chin, choć początkowe plany były całkiem przyjemne. Znajomi organizowali przyjęcie świąteczne w jednym z najlepszych miejsc w Szanghaju o słodko brzmiącej nazwie Sugar. Od kilku tygodni planowaliśmy spędzić te święta razem, ale jak się okazało choć Chińczycy bożego narodzenia nie obchodzą organizują wyjątkowo dużo eventów w trakcie ich trwania. Tak wiec zamiast kolacji z przyjaciółmi agencja zafundowała mi wycieczkę w nieznane. Choć przede mną był jeden dzień pracy, trzy dni miałam być poza Szanghajem. 23.12 wyjazd, 24.12 praca, 25.12 powrót… wręcz idealny plan na popsucie komuś świąt.
23 grudnia agencja wysłała mnie na lotnisko nie mówiąc nawet jaki jest cel mej podróży. Po niemal 2 godzinach lotu musiałyśmy przesiąść się na pociąg, na który czekałyśmy jakieś 4 godziny. Po kolejnych 2 spędzonych w tymże środku komunikacyjnym dotarłyśmy do celu. Mimo dość późnej godziny, i wielu godzin w drodze klient postanowił urządzić nam próbę pokazu, która zakończyła się dobrze po północy. Szczęśliwym trafem jedną z modelek była Polka, która przyjechała z Guangzhou i uświadomiła mi, że jesteśmy zaledwie dwie godziny pociągiem od mojego Pijama landu. Nie myśląc wiele zadzwoniłam do przyjaciółki, która po kontrakcie postanowiła zostać tam i ułożyć sobie życie. Po krótkich namowach postanowiłam, że nie zostaje w hotelu do 25, tylko zaraz po pracy i obwitej kolacji z klientem i ludźmi pracującymi przy show, ruszam z nowo poznaną znajomą do Gz.
Dotarłam około północy więc nieco spóźniona na kolacje ale nie na świątecznego drinka. Jako, że nie miałam za wiele czasu na drugi dzień zrobiłyśmy szybką wycieczkę po naszych ulubionych miejscach czyli paznokcie-sushi-ulubiona knajpa. Po niecałych 23 godzinach w Gz wróciłam do Sh. Na przywitanie dostałam wiadomość od agencji, że w na drugi (a właściwie ten sam dzień, wróciłam dobrze po północy) jade znowu do innego miasta na pokaz bielizny. Jak się okazało na 5 minut przed pracą okazało się, że pokaz jest na zewnątrz przy jakiś 4 stopniach Celsjusza… Nie myśląc wiele zrobiłam wielką awanturę klientowi, agencji i każdemu kto się nawinął, wszyscy przepraszali za niedogodności zaoferowali większa stawkę, ale wyjść na wybieg i tak musiałam… Po pracy, co nie często się zdarza, dostałyśmy masę prezentów od klienta, mam nadzieję targanego poczuciem winy.

wtorek, 22 listopada 2011

Nie taki katalog straszny

Po wcześniejszych doświadczeniach z Pekinu, i częściowo Guangzhou, myśląc o zdjęciach do katalogu miałam przed oczami przesłodzone, kolorowe zdjęcia, pozy sztuczne i co najważniejsze „szczery” uśmiech od ucha do ucha. Sytuacja ta na szczęście ulega zmianie, już w Guangzhou zdarzyło mi się pracować na sesji gdzie fotograf nie krzyczał co pięć sekund smile (w wersji chińskiej smell), i co bardziej zaskakujące wiedział czego chce, dając w miarę jasne wskazówki. Początkowo myślałam, że to jednorazowy fart, jednak zdarza się to, przynajmniej mi, coraz częściej. Choć zdjęć z pijama landu jeszcze nie otrzymałam, mogę się pochwalić kilkoma z dość świeżej, bo sprzed tygodnia, sesji w Szanghaju. Moja pierwsza sesja katalogowa, po ucieczce z Guangzhou, okazała się kolejnym odstępstwem od radosnej monotonii chińskich katalogów. Zdjęcia nie dość, że w większości czarno-białe, miały ukazać silne emocje, bez uśmiechu, bez rączki na bioderku. Mam nadzieję, że udało mi się sprostać oczekiwaniom fotografa i klienta. Efekty naszej, jakże ciężkiej, pracy przedstawiam poniżej.
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

wtorek, 15 listopada 2011

Dobry początek

Jestem w Szanghaju dwa tygodnie i dalej nie wiem co myśleć o moich zawodowych poczynaniach, nie jest najgorzej ale zawsze mogłoby być lepiej… Jak zwykle brak mi cierpliwości i układam sobie w głowie czarne scenariusze po każdym dniu bez pracy, po każdym przepracowanym natomiast, przez co najmniej 24 godziny jestem totalną optymistką. Odbijając się, niczym piłeczka pingpongowa, miedzy tymi skrajnościami, nadrabiam na gruncie towarzysko-koneksyjnym. W pierwszym tygodniu mojego pobytu, przez znajomych (poznanych na opisywanym wcześniej konkursie) dostałam się na listę gości na imprezie D&G. Słynny duet projektantów zaszczycił swoją obecnością otwarcie nowego butiku w Shanghaju, na ten czas przekształconego w całkiem zacny mini club.
Dzięki znajomym i niemałemu sprytowi mojej włoskiej znajomej, udało nam się dostać do vip roomu gdzie bawili się projektanci. Początkowe postanowienie, że nie będziemy robić zdjęć „bo głupio” prysło po jakiś 5 minutach, gdy pewien jegomość z zaskoczenia i ku naszemu zdziwieniu, niemal zaciągnął nas do zdjęcia z Domenico Dolce. O tym, z kim mamy pozować dowiedziałyśmy się stojąc już obok projektanta. Po jednym zdjęciu wszyscy odważyli się wyciągnąć swoje aparaty.
Na tej samej imprezie poznałam również dyrektora najlepszej agencji w Szanghaju, który jak się okazało płynnie mówi po polsku i pamięta mnie ze zdjęć przesłanych do jego agencji. Choć tym razem zadzwonił do mojej agencji, w mojej sprawie, już po podpisaniu przeze mnie kontraktu z inną, zaproponował mi współprace po moim powrocie do Shanghaju.Który prawdopodobnie nastąpi w przyszłym roku.
Z czystym sumieniem mogę napisać, że była to jedna z najlepszych imprez w tym mieście, na której byłam, a choć jestem dopiero dwa tygodnie na tym polu zdobyłam już pewne doświadczanie. W końcu w Szanghaju weekend zaczyna się w poniedziałek.
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

wtorek, 1 listopada 2011

From pijama land to Shanghai

Niestety nie pisze tak często jak bym chciała, a to z powodu lenistwa a to z braku dostępu do bloga… Tymczasem zmiany, zmiany i jeszcze raz zmiany. Opuściłam Guangzhou, wtajemniczonym znane jako pidżama land, i przeniosłam się do Szanghaju. Jeszcze nie wiem czy to dobra decyzja z zawodowego punktu widzenia, ale cieszę się, że w końcu dane mi jest zobaczyć miasto, o którym słyszałam tyle dobrego. Jestem tu od tygodnia, z czego w docelowym miejscu zamieszkania od dwóch dni, i już zdążyłam pokochać to miasto. Bezpośrednio z lotniska pojechałam do hotelu na obrzeżach, gdzie spędziłam pięć dni biorąc udział w fejowym, międzynarodowym konkursie na top model… Dziewczyny biorące udział reprezentowały ok trzydzieści różnych krajów, choć w rzeczywistości 90% z nich jest Rosjankami…
Dzień przed finałem, zamiast odpoczywać razem z moją szefową i znajomymi wybraliśmy się na zwiedzanie klubów i musze przyznać, że porównywanie ich do klubów w Guangzhou to jak porównywanie Nowego Jorku z Kozią Wólką, po prostu się nie da…. O tym jednak, jak zdobędę nieco więcej doświadczenia w tej kwestii.
Ps. Trafiłam do tej samej agencji, ba nawet mieszkania, w której jest moja Zlatushka. Mieszkałyśmy razem w Guangzhou i teraz się znów spotkałyśmy z czego jestem bardzo zadowolona, bo nic tak nie ułatwia aklimatyzacji jak przyjazna dusza obok.

Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

wtorek, 4 października 2011

Zakupowe szaleństwo

Mam na imię Gosia i jestem zakupoholiczką…. Jak tak dalej pójdzie już nie długo będę mogła tak o sobie powiedzieć. Chiny mają to do siebie, że na każdym kroku można kupić praktycznie wszystko, dlatego trzeba się tu wyjątkowo pilnować. Wszechobecny chinesse style, falbanki, kokardki i wszelkiego rodzaju kicz sprawia, że, o zgrozo, zaczyna nam się to podobać. Kilka razy zdarzyło mi się kupić coś, co w momencie kupna wydawało mi się świetną okazją, a po powrocie do Polski nie ujrzało światła dziennego. Nauczona doświadczeniami z Pekinu, z listą rzeczy potrzebnych wyruszyłam wraz z moją współlokatorką na zakupy. Powtarzając jak mantrę „tylko czarne szpilki i baleriny” wkroczyłyśmy do świątyni konsumpcjonizmu. Niestety nasze silne postanowienie okazało się, delikatnie rzecz ujmując, niewystarczające. Nie udało mi się kupić czarnych szpilek i balerinek, za to wszystkie pieniądze, które miałam przy sobie (również te przeznaczone na obiad) wydałam na turkusowe (cudowne) botki, granatową kopertówkę i kilka innych, równie niezbędnych cacek. Postanowienia mojej współlokatorki zakończyły się podobnie. Niestety w dalszym ciągu potrzebuje czarnych szpilek, więc czeka nas powtórna wyprawa. Tym razem może się uda…
Od Miss Lovett ready to go
Powyżej moje trofea:)
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

czwartek, 8 września 2011

China again

Do Chińczyków czuje się albo sympatię albo nienawiść, z pewnością nie można pozostać wobec nich obojętnym. Najczęściej te emocje przeplatają się nawzajem, w zależności od sytuacji i osobnika, z jakim mamy do czynienia. Dziś w moim przypadku przeważa drugie uczucie. Po tym jak zostałam oszukana przez taksówkarza, co z reszta jest na porządku dziennym, czekałam przez 45 minut w upale na pewnego przedstawiciela tej narodowości, z którym mimo usilnych starań nie mogłam dojść do porozumienia przez telefon, który mimo nastu wiadomości z informacja o moim położeniu i poinstruowaniu przez miłą panią spotkaną na ulicy, nie był w stanie mnie odnaleźć, choć prawdopodobnie kilkadziesiąt metrów ode mnie. Żeby jednak nie było za miło, gdy już postanowiłam, że wracam do domu taksówkarz nie miał pojęcia gdzie chce żeby mnie zawiózł, choć taką sama instrukcje do tej pory każdy inny rozumiał.
Na pocieszenie w domu mam ciastka i klimatyzacje Ostatnim razem będąc w Pekinie nieświadomie zostawiłam po sobie pamiątkę w postaci kabla usb do aparatu, wiec mimo szczerych chęci nie bardzo mam jak wrzucić zdjęcia z Guangzhou, ale za to pochwale się znalezionym w intrenecie widokiem wieży tv, którą widzę z okna;)
Od Miss Lovett ready to go

poniedziałek, 25 lipca 2011

Narodziny Miss Lovett

Myślałam o blogu a jeszcze dłużej o jego nazwie... wszystko albo już było, albo zbyt banalne albo zbyt wymyślne, a ja chciałam czegoś co choć trochę oddawało by mnie. No i przypomniałam sobie o tym zdjęciu wykonanym dawno dawno temu w czasach mojego romansiku (bo romansem tego nazwać nie można) z wrocławską agencją spp. W dniu wykonania tego zdjęcia po raz pierwszy pojawiłam się w studiu z rudymi włosami. Jak się okazało mój nowy kolor nie tylko przypadł do gustu, ale i zainspirował ekipę od wizerunku do przerobienia mnie na wzór i podobieństwo bohaterki filmu Burtona. Nie stało się to jednak od razu. Pierwotne wizje artystyczne były (bardzo) różne począwszy od Pani Płomień z reklamy kuchenek przez Edwarda Nożycorękiego. Ostatecznie stanęło na wspomnianej amatorce ludzkiego mięsa. W ten oto sposób wraz z nowym kolorem włosów narodziła sie Miss Lovett.
Ps.
W przypadku jakichkolwiek wątpliwości wyjaśniam, że ludzkiego mięsa nie jadam ani nie wykorzystuje do wypieków czy innych celów:)