sobota, 17 listopada 2012

Shanghai fashionweek i inne

Miasto to ma pewną tajemnicza moc, będąc tu czas traci znaczenie, dni uciekają i zlewają się w jedną pełną wydarzeń masę. Może działa tak tylko na mnie, choć wątpie, większość ludzi których tu poznałam zakochuje się w tym mieście i zatraca się w jego pędzie. Ostatnie półtora miesiąca minęło jakby w przyspieszonym tempie. W międzyczasie, oprócz prowadzenia bujnego życia towarzyskiego, zaliczyłam kilka większych i mniejszych prac. Październik w Shanghaju stoi pod znakiem Fashion week. O ile do pomniejszych pokazów (poza fw), Chińczycy nie przykładają zazwyczaj zbyt dużej wagi do wzrostu modelek, o tyle prestiż tej ostatnie wymagania bardziej międzynarodowych standardów. Oznacza to ni mniej, ni więcej: jeśli masz poniżej 175cm wzrostu ZAPOMNIJ. Nie udając przed sobą i innymi, że jestem wyższa niż w rzeczywistości nie liczyłam na udział w pokazach. Ku mojemu, i nie tylko, zdziwieniu ktoś przeoczył chyba, że do najwyższych nie należę i wybrano mnie do pokazów. Prawdopodobnie jako najniższa modelka tegorocznego fw dwukrotnie, z dumą przeszłam się po wybiegu. Niestety mój aparat postanowił odmówić posłuszeństwa i zdjęć z backstagu prawie nie mam.
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...

Choć po Wietnamie połowa mojej książki to zdjęcia edytorialowe, moja chińska agencja widocznie uznała, że to jeszcze za mało i wysyła mnie do kolejnych magazynów. Jeden z nich powinien wyjść w połowie listopada, póki co mam dla was kilka zdjęć zza kulis.

Od ready to go...
Od ready to go...

Made in Vietnam

Mój kontrakt w Wietnamie dobiegł końca, podsumowując muszę przyznać, że było to wyjątkowo dziwne doświadczenie… Choć udało mi się zdobyć kilka(naście) dobrych zdjęć do mojej książki, nie jestem pewna czy kiedykolwiek będę miała ochotę tu wrócić. Wietnamczycy, przynajmniej ci, z którymi przyszło mi pracować byli dość oryginalni, nie zawsze w pozytywnym znaczeniu. Jakiekolwiek próby dialogu z szefem agencji kończyły się na stwierdzeniu, że nie mam prawa mieć własnego zdania, nawet jeśli moje argumenty są jak najbardziej logiczne nie mam racji, rację ma zawsze szef i tylko on ma prawo głosu. Na szczęście mój kontakt z tym wszechwładnym osobnikiem został dość mocno ograniczony, na rzecz jego zespołu, choć sympatycznego całkowicie niedecyzyjnego i nieprzygotowanego do pracy z modelką, nie Wietnamką. Nie wdając się w zbyt wiele szczegółów, wspomnę jedynie o najdziwniejszej, moim zdaniem, zasadzie panującej w agencji. Otóż okazało się, że oprócz tego, ze nie mogę mieć własnego zdania, nie mogę również rozmawiać z nikim spoza wspomnianego teamu. Wierzcie mi, wcale nie przesadzam! Niejednokrotnie wylądowałam na dywaniku za to, że podczas sesji lub przymiarek rozmawiałam czy nawet zbyt wylewnie odpowiadałam klientowi na jego pytania. Gdy nie daj boże ktoś wręczył mi wizytówkę była ona natychmiast niemal wyszarpywana z moich rąk. Również fotografowie chcący wysłać mi zdjęcia po sesji byli natychmiast informowani, że absolutnie nie ma takiej możliwości a ja mam zakaz podawania kontaktu do siebie komukolwiek. O ile te środki ostrożności ze strony agencji, choć dziwne, można w jakiś sposób wytłumaczyć i zrozumieć o tyle do dziś nie jestem w stanie pojąc rozszerzenia tego zakazu na (uwaga) innych modeli i modelki. Jeśli tylko któraś z lokalnych modelek próbowała nawiązać ze mną rozmowę była natychmiast pouczana, że jest to zakazane, a ja niejednokrotnie siłą odciągana, wpychana do taksówki z trzaśnięciem drzwiami i reprymendą. Z zaciśniętymi zębami walczyłam ze sobą aby nie próbować tego zmienić, szybko przekonałam się, że nie ma to najmniejszego sensu. Wytrwałam i po krótkich wakacjach wróciłam do Chin, do mojego ukochanego Szanghaju.
Małe podsumowanie mojej pracy
Od ready to go...

Od ready to go...

Od ready to go...

czwartek, 15 listopada 2012

Z cyklu różnice kulturowe: kto się boi słońca

Co kraj to obyczaj, a te w Azji bywają dość dziwne, przynajmniej dla reszty świata.
Na ogół strój młodych Wietnamczyków nie różni się zbytnio od ubioru młodych Europejczyków. Miedzy tymi grupami jest jednak jedna zasadnicza różnica, uwidaczniająca się gdy wychodzi więcej słońca. W sytuacji, w której my odkrywamy tyle ciała na ile nasza przyzwoitość pozwala, Wietnamczycy zakrywają ile się tylko da. Miłością do białej skóry odznacza się większość Azjatów. O ile na północ od Wietnamu uwielbienie to nie przejawia się w jakiś szczególnie ekstremalny sposób o tyle tu, można odnieść takie wrażenie. W całej Azji większość kosmetyków do pielęgnacji twarzy i ciała ma właściwości wybielające, w słoneczne dni kobiety, niczym europejskie damy sprzed kilku stuleci, nie pojawiają się na słońcu bez parasolki. To jednak nie jest najbardziej zadziwiające, to co szokuje (przynajmniej mnie na początku) to szczelnie okryte wietnamskie motorowerzystki. Skutery i im podobne to najpopularniejszy środek poruszania na wietnamskich ulicach. Jako, że jednoczesna jazda i trzymanie parasolki przeciwsłonecznej nie wchodzi w grę (w Laosie zdarzało się i to, jednak ruch na ulicach jest zdcydowanie mniejszy), kobiety chronią się przed promieniami ubraniem. Nie ograniczają się jedynie do długich spodni i rękawów, gdy temperatura sięga ponad 30 stopni i słońce niemiłosiernie praży, nikogo tu nie szokuje widok dziewczyny w grubej bluzie z kapturem, szczelnie owiniętej szalikiem lub specjalną maską twarzy, skarpetkach w sandałach i zimowych rękawiczkach.
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...

niedziela, 29 lipca 2012

Kto rano wstaje…

… ten jest padnięty pod koniec dnia. W pracy modelki nie ma określonych godzin pracy, jednego dnia można do południa nie wychodzić z łóżka, żeby następnego zerwać się po 5 rano. Jako, że nie należę do słowików, opcja druga jest wyjątkowo ciężka dla mnie, a trafiła mi się ostatnio. Poranny prysznic, śniadanie i kawa co by się obudzić. Po 6 moja bookerka już na mnie czekała. Zdjęcia miały się odbyć w spa nad rzeką, więc trzeba było tam dopłynąć łódką. Mimo spóźnienia ekipy (bo po co się spieszyć, niech modelka poczeka sobie niewyspana w porcie) po 7 dotarliśmy na miejsce. Rozłożyliśmy się ze sprzętem w jednym z hotelowych domków, za bagatela 450 dolarów. Po mniej więcej półtorej godziny, które zeszły na makijaż i zrobienie włosów zabraliśmy się do pracy. Zdjęcia do magazynu Styl, więc stylista musiał się postarać. Tego dnia na planie królowała marka DKNY. Ku mojemu zdziwieniu pozwolono mi popływać w hotelowym basenie, nie inaczej a w jednej z kreacji Donny Karan… Zdjęcia skończyły się ok. 13, powrót do domu, przygotowanie do do kastingu, który okazał się długim spotkaniem po drugiej stronie miasta, gdzie bookerzy i klientki zamiast rzeczowo ustalić szczegóły, przez niemal dwie godziny beztrosko plotkowali, nie zważając, że mnie powoli acz uporczywie żywcem zjadały komary… Kiedy w końcu cudem dotarłam do domu, pełna nadziei, że nadszedł w końcu wyczekiwany przeze mnie czas relaksu na basenie i odpoczynku, okazało się, że czeka mnie jeszcze wieczorne wyjście z bookerami, po to tylko, aby pokazać się na mieście i w odpowiednim towarzystwie…
Dla zainteresowanych zdjęcia z backstagu
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...
Od ready to go...

czwartek, 19 lipca 2012

(High?) fashion in Vietnam

Nie ukrywam, że lecąc do Wietnamu na kontrakt byłam pełna obaw. Nikt z moich znajomych, ani nieznajomych na forach dla modeli, nie miał doświadczeń na tym polu. Co więcej nikt nie słyszał o kimkolwiek z takowymi. Cóż, ktoś musi być pierwszy, tym razem padło na mnie a kto nie ryzykuje ten nie ma. Na miejscu okazało się, że jednak taką pionierką znowu nie jestem, zdarzały się sporadyczne przypadki zagranicznych modeli, większość jednak z nich przyjeżdżała tu na własny koszt i ryzyko. Agencje współpracują tu również ze studentami i obcokrajowcami mieszkającymi tu na stałe, parający się na co dzień zgoła innymi zajęciami niż modeling. Ja jestem wyjątkiem, potraktowanym jak się zazwyczaj traktuje przedstawicieli tego fachu w innych krajach. Agencja pomogła mi przy załatwieniu wizy, kupiła bilet, zapewniła mieszkanie i kieszonkowe.
Przejdźmy jednak do rzeczy. Pytanie czy w Wietnamie, który większość osób do tej pory kojarzy przede wszystkim z amerykańskich filmów wojennych, istnieje takie zjawisko jak rynek fashion, pojawiało się na ustach większości osób, które informowałam gdzie i w jakim celu jadę. Otóż moi drodzy odpowiedź jest twierdząca. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że znacznie bardziej rozwinięty niż w Polsce (o co niestety nie trudno), a jego poziom jest moim zdaniem wyższy niż choćby w Chinach, w których do tej pory przyszło mi głównie pracować. Wietnam może się pochwalić choćby takimi tytułami magazynów jak Harper’s Bazaar (którego w Polsce próżno by szukać), Elle, Cosmopolitan i wiele, wiele innych lokalnych, na porównywalnym poziomie. Miłośnicy luksusowych marek również nie mają tu powodu do narzekań. Bez problemu można tu znaleźć butiki Chanel, Salvatore Ferragamo czy Herve Leger, o innych znanych markach nie wspominając.
Również praca jest tu znacznie przyjemniejsza. Podczas zdjęć nikt nikogo nie pogania, jak ma to miejsce w Chinach, gdzie stawka jest godzinowa, a podczas przebierania ciuchy są niemal zrywane z modela byle szybciej, a na jakość zdjęć mało kto zwraca uwagę, przynajmniej jeśli chodzi o większość katalogów. Tu czas się nie liczy, liczy się jakość, płacąc za dzień pracy klient oczekuje satysfakcjonujących rezultatów, nawet jeśli znaczy to kilka godzin więcej na planie. Godziny te jednak nie są takie straszne, biorąc pod uwagę komfort pracy, czas na odpoczynek i brak poganiaczy nad głową i co najważniejsze dla modela, dobre zdjęcia do książki.
Od Miss Lovett ready to go

niedziela, 24 czerwca 2012

Ready to go? Almost...

I already used to waiting, and arranging everything at the last minute, even if I definitely wasn’t a patien person. My mother agency and Elite, to which I am going, told me that tomorrow I go to Vietnam. But I still don’t have ticket or some detailed information. Its 9pm in Taipei, time to pack my bag, if I will go tomorrow, my flight probably will be in the morning.
Well, I have to say that is my most hated task… I love to travel, but when I have to pack I feel sick.
I have no idea, how will be there, I don’t know anybody who was there as a model. Anyway I won’t be alone there, at least for the first week in Hanoi. Like they say, world is small. Yesterday on a party I met two student girls from Poland and tomorrow they also go to Vietnam. So start of my new adventure will be quite good, and I hope after will be only better.


Zdążyłam się już przyzwyczaić do ciągłego czekania i załatwiania wszystkiego na ostatnią chwilę, choć nigdy nie należałam do osób cierpliwych. Podobno jutro mam lecieć do Wietnamu, choć twierdzi tak zarówno moja agencja matka jak i Elite, do którego się wybieram, biletu i dokładniejszych informacji jak nie miałam tak nie mam. W Taipei jest już 9 wieczorem wiec chyba pora się pakować, prawdopodobieństwo, że mój lot będzie wczesnym rankiem jest raczej spore.

Jeśli chodzi o pakowanie muszę przyznać, że jest to najbardziej znienawidzona przeze mnie czynność, związana z podróżowaniem, ale prawdopodobnie już o tym wspomniałam przy poprzednich okazjach.

Nie mam pojęcia co mnie czeka w Wietnamie, nie znam nikogo kto byłby tam na kontrakcie. Nie będę jednak sama, przynajmniej przez pierwszy tydzień, który mam spędzić w Hanoi będę miała towarzystwo. Jak wiadomo świat jest mały. Po raz kolejny przekonałam się o tym wczoraj. Przypadkowo poznane w klubie dziewczyny okazały się studentkami z Polski, które uwaga, uwaga wybierają się nie gdzie indziej tylko do Hanoi, i nie kiedy indziej a jutro. Jestem więc nienajgorszej myśli…

Od Miss Lovett ready to go

sobota, 23 czerwca 2012

Last party in Taipei

Moje imprezowe doświadczenia z Tajwanu są zadziwiająco skromne porównując do poprzednich miejsc. Nie mniej jednak jakieś posiadam. Każdy kto przyjeżdża na kontrakt prędzej czy później musi spotkać Frankiego i Charliego i przynajmniej usłyszeć o Jamesie. Dwóch pierwszych pracuje dla tego trzeciego (nikt nie wie czym dokładnie, oprócz imprezowania, on się zajmuje) a ich zadaniem jest umilanie czasu modelom. Zabierają nas do klubów, gdzie standardowo jest dla nas przygotowany stolik, na którym w magiczny sposób butelki z alkoholem zawsze są pełne. Imprezy to jednak nie jedyna rozrywka, na jaką można tu liczyć. W zależności od humoru i pogody, zabierają nas na kolacje, plażę, gorące źródła, kina czy co komu wpadnie do głowy. Co za łatwo to jednak za nudno i zamiast korzystać z sytuacji, często zamiast towarzystwa przypadkowych modeli i naszych „opiekunów” wybieram domowe zacisze z filmem albo książką i w towarzystwie, które w pełni mi odpowiada.
Może się po prostu starzeje?

Tak czy inaczej dziś moja ostatnia impreza w tym mieście, w poniedziałek lecę do… Wietnamu i nie na wakacje. Tak, tak to nie pomyłka, podobno tam też istnieje coś takiego jak modeling, choć mało kto o tym słyszał, a jeszcze mniej osób doświadczyło. Mój ukochany booker ma jednak pewne hobby, polegające na wysyłaniu mnie tam gdzie nikogo jeszcze nie wysłał…

Tymczasem szykując się do ostatniego wieczornego wyjścia, zdjęcie z wczorajszego, oby dziś było jeszcze lepiej
Od Miss Lovett ready to go

(pozostałe zdjęcia podlegają cenzurze)

piątek, 15 czerwca 2012

Taipei od kuchni

Zastanawiałam się czasem, jaka praca była by idealna dla mnie. Wprawdzie mam swoje marzenia w tej kwestii, jednak to tajemnica, której z obawy przed niespełnieniem lub z czystej skromności nie mam zamiaru wyjawiać. Przez głowę przewijają mi się myśli, że mogłoby to być również coś z podróżowaniem lub jedzeniem. A najlepiej jednym i drugim w zestawie.

Tajwan, po niemal roku (z przerwami) spędzonym w Chinach nie jest dla mnie tak egzotyczny, jak dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę w Azji. Pomijając kwestie zabytków i biernego zwiedzania, chciałabym wspomnieć o turystycznej aktywności, z pewnością przyjemniejszej dla większości kobiet i dziewcząt, mianowicie zakupach na tutejszych nocnych marketach. Wiem również po sobie, z pierwszej wizy, jak dużą frajdę sprawia buszowanie między stoiskami i kompulsywne kupowanie wszystkiego za, w naszych oczach, śmieszne ceny. Mi ten szał przeszedł, częściowo ze względu na jakość niemal hurtowo nabywanych rzeczy, z drugiej z konieczności ograniczenia bagażu. Wybierając życie na walizkach trzeba pójść na jakieś ustępstwa, a ciągłe wysyłanie paczek lub dopłacanie za nadbagaż, raczej kłóci się z ideą tanich zakupów. Poza tym to pierwsze sprawdza się jedynie w przypadku gdy wyjazd jest „jednomiejscowy” i planujemy rychły powrót do domu. W moim przypadku tak jednak nie jest. Toteż gdy moje współlokatorki, nieznudzone jeszcze zakupowym szaleństwem przeglądały z uwielbieniem i żądzą kolejne wieszaki, ja skupiłam się na zupełnie innym aspekcie nocnych marketów, mianowicie jedzeniu!

Zwiedzając Chiny kontynentalne i Tajwan, a podejrzewam, że większość krajów azjatyckich, życie kreci się tu wokół jedzenia i handlu, z naciskiem na to pierwsze. Czasem mam wrażenie, że azjaci jedzą o każdej porze dnia i nocy. Niejednokrotnie zarówno wybierając się wieczorem do klubu jak i po powrocie spotykałam ludzi ucztujących w przyulicznych jadłodajniach. Wracając do nocnych marketów, to, czego możemy się spodziewać wybierając się na nie, to przede wszystkim lokalne przysmaki. Znajdziemy tam zarówno restauracje jak niewielkie stoiska serwujące niema wszystko co możemy skojarzyć z kuchnią azjatycką, od świeżych owoców, przez grillowane ośmiornice po słynne stinky tofu, które w pełni zasługuje na swoje miano.

Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Ciasteczko kokosowe, występuje również w wersji z sezamem i czerwoną fasolą(swoją drogą chyba nigdy nie zrozumiem azjatyckiego fenomenu deserów z fasoli)
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

wtorek, 5 czerwca 2012

Odrobina przyjemności

W chinach wiele osób narzeka na brak „normalnego” pieczywa, czyli takiego do jakiego przywykliśmy w naszej szerokości geograficznej. Wszystkie chlebo i bułkopodobne twory są tu słodkie i niespecjalnie nadają się na typowe dla polskiego menu kanapki… O ile jeszcze można przy odrobinie szczęścia znaleźć tostowe, niesłodkie, choć jak dla mnie plastikowe pieczywo, o pełnoziarnistym, ciemnym, razowym (czyli takie jak lubię najbardziej) można niemal zapomnieć. Owszem zdobycie go nie jest niemożliwe, jednak wymaga niemałego wysiłku i zdolności poszukiwawczych. W Pekinie udało mi się znaleźć chleb na zakwasie dopiero w dzielnicy rosyjskiej, w małym schowanym w bocznej uliczce sklepie (adres dostałam od znajomej, inaczej pewnie bym tam nigdy nie trafiła). W Shanghaju, w dużych marketach z zachodnim jedzeniem, gdzie jest nieprzeciętnie drogo. W Guangzhou natomiast poza dość suchą bagietką nie udało mi się znaleźć nic, co przypominałoby znane z domu smaki.

Choć nie jestem fanką słodkości, zdarzają mi się dni, kiedy mam ochotę na słodkie co nieco. Również pod tym względem Chiny nie rozpieszczają, choć w cukierniach przyciągają wzrok pięknie zdobione ciasta i desery, ich smak pozostawia wiele do życzenia. Najczęściej jest to najzwyklejsze ciasto biszkoptowe z dodatkiem ogromnej ilości słodko-mdłej bitej śmietany i owoców.

Na tym tle Tajwan jawi się jako raj dla podniebienia. Choć osobiście przyzwyczaiłam się do braku tego typu produktów w mojej diecie, dobrze mieć świadomość, że jeśli taka ochota mnie najdzie wystarczy wyjść do pobliskiej piekarni czy cukierni. A tych w Taipei zdecydowanie nie brakuje. Niemal na każdej ulicy jest przynajmniej jedno w wymienionych. Stylowe wnętrza i witryny pełne pyszności, zachęcające do wejścia. Co najważniejsze tu za wyglądem idzie smak

Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
A to może nieco mniej finezyjny, jednak stworzony z sercem "tort" urodzinowy dla naszego współlokatora;)
Od Miss Lovett ready to go

niedziela, 3 czerwca 2012

Ni hao Shifu!

Wspominałam już, że ludzie w na Tajwanie wydają się milsi i mam, jak mi się wydaję, solidne powody aby tak twierdzić. Pomijając przejawy uprzejmości, jak uśmiech czy serdecznie pozdrowienia, ze strony przypadkowych, mijanych na ulicy ludzi, chcę się w tym miejscu skupić na moich ulubieńcach - taksówkarzach…

W przeciwieństwie do chiński agencji na kontynencie, moja obecna nie posiada swojego samochodu, który zabiera nas na castingi. Jeździmy na nie taksówką, przeważnie cały dzień tą samą. Kierowcy często odziani w białe koszule i kamizelki nie tylko wyglądają wyjątkowo elegancko ale przede wszystkim wiedzą jak zadbać o swoich klientów. Pierwszego dnia moich castingów zostałam mile zaskoczona, kiedy po zajęciu miejsca na tylnej kanapie samochodu, nasza bookerka poinformowała nas, że kierowca ma przygotowane dla nas napoje. Zaznaczę tylko, że taksówka nie była uprzednio zamówiona, a zwyczajnie „złapana” na ulicy. Innym razem shifu po obwiezieniu nas po wszystkich castingach, postanowił nas nieco dokarmić. Ku naszemu zdziwieniu w połowie drogi do agencji, kierowca zatrzymał się przy ulicy i wysiadł z samochodu. Po chwili wrócił przynosząc nam tajwański odpowiednik pizzy, smażone złożone ciasto z sadzonym jajkiem warzywami i sosem pomidorowym (widoczne na załączonym obrazku).

Innym razem kierowca, odwożąc moja współlokatorkę po imprezie do domu, zapytał skąd jest. Po odpowiedzi, ze z Polski shifu stwierdził, że kocha nasz kraj, do tego stopnia, ze koleżanka nie musiała płacić za transport.

Od Miss Lovett ready to go

wtorek, 29 maja 2012

Taipei

Zmiany, zmiany…. Od 2 dni jestem w Taipei i wraz ze zmianą lokalizacji naszła mnie wena na pisanie. Nie wiem czy ma to związek z miejsce, klimatem czy moim mocnym postanowieniem zmiany trybu życia na mniej imprezowy. Mam jednak nadzieję (nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz), że nie jest to chwilowy zryw i tym razem będę bardziej wytrwała w swoim postanowieniu …

Choć niespecjalnie przepadam z piżamalandem jako miastem, jednak zawsze mam tam szczęście poznać niesamowitych ludzi. Nie inaczej było tym razem i znów mimo radości z poznawania nowego miejsca odczuwam pewien smutek i tęsknotę za tymi, z którymi musiałam się rozstać. Mam jednak przeczucie, że jeszcze się gdzieś spotkamy, co biorąc pod uwagę nasz fach i nieobliczalność losu jest całkiem prawdopodobne

Jak na razie Taipei wydaje się ciekawym miejsce i mam przeczucie, że je polubie. Od wielu osób słyszałam pozytywne opinie na jego temat, jestem więc nastawiona dość pozytywnie. W przeciwieństwie do chińskich metropolii Taipei wydaje się mniejszy i bardziej kameralny. Nie ma tu masy wieżowców i plątaniny autostrad, zamiast tego małe uliczki i niskie zabudowania. Miasto wydaje się czystsze, ludzie bardziej przyjaźni i zdecydowanie większy ich odsetek posługuje się językiem angielskim. Wprawdzie swoją obecną opinię opieram na dwudniowych obserwacjach jedynie najbliższej mi okolicy, jednak wydaje mi się, że można ją zastosować do całego miasta. Jeśli nie, z pewnością wystosuje odpowiednie sprostowanie.
Od Miss Lovett ready to go

A oto Nina, nasza agencyjna maskotka (lubująca się w podjadaniu butów i dostająca ataku agresji na widok walizek)
Od Miss Lovett ready to go

Guilin Yangshuo

Po dłuższej przerwie i problemach z dostępem do bloga chce się podzielić (z tą nieliczną grupą zaglądającą tu od czasu do czasu) moim niedawnym, turystycznymi doświadczeniami.

Nie pamiętam kiedy ostatnio jeździłam rowerem tyle co przez tamten weekend. W tym miejscu chętnie zaapelowałabym to twórców siodełek tegoż środka transportu, o nieco wygodniejsze siedziska, gdyż pewna część ciała mocno odczuła moje eskapady.

Choć wyjazd do Guilin planowałam od dawna, pewne sprawy się pokomplikowały i wyjazdu miało nie być. Jednak na dwa dni przed długim weekendem stwardziłam, że mimo wszystko chce jechać. Wysłałam wiadomość do znajomego z niewinnym stwierdzeniem, że w sumie jednak chętnie bym zobaczyła te okolice. Ta jedna wiadomość rozpoczęła dzień chaosu, mój przyjaciel miał bowiem lecieć służbowo do Shanghaju. Koniec końców po długich godzinach meczenia szefa, moich kilkukrotnych zmianach zdania, że może jednak nie ten weekend wszystko zostało ustalone. W sobotę rano miałam polecieć, co też się stało. Wprawdzie spodziewałam się miłych oku widoków i dobrej atmosfery, ale to co przeżyłam przeszło moje oczekiwania. Bez przesady mogę stwierdzić, że był to dotychczas mój najlepszy weekend w Azji. Góry, rzeki, przytulne knajpki i ciekawi ludzie z całego świata... Czego można chcieć więcej?

Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

środa, 21 marca 2012

Lekcja gotowania

Jako, że lubię jeść i gotować (z naciskiem na to pierwsze, niestety) postanowiłam nauczyć się przygotowywać chińskie specjały. Jak już wspominałam, w Kraju Środka nie jest łatwo o europejskie przysmaki, a jeśli już to nie wychodzi to zbyt tanio. Na szczęście nie mam problemu z przystosowaniem się do panujących warunków, a kuchnia chińska w większości mi odpowiada. Tu jednak również pojawiają się drobne problemy… O ile w wielu miejscach można kupić gotowe dania, nie wspominając o restauracjach, które z racji na próby oszczędnego trybu życia staram się raczej omijać, to nie zawsze jest na to czas, lub to, co lepsze zostało wykupione przez miejscowych. Zostają jeszcze fastfoody, dania do odgrzania w mikrofali lub stragany z warzywno-owocowe.

Choć miejscowe produkty są tanie, dobre i łatwo dostępne, nie zawsze wiadomo co z nimi zrobić. Setki dodatków, sosów past i przypraw, opisanych najczęściej tylko w jednym języku (i nie jest nim niestety angielski) nie ułatwiają samodzielnych eksperymentów. Wizja odgrzewanych posiłków lub co gorsza fastfoodów popchnęła mnie do działania. Z pomocą przyszła mi moja bookerka, która ochoczo zaoferowała się udzielić mi kilku lekcji gotowania. Choć takie plany miałam już jakiś czas temu, będąc jeszcze w Szanghaju, dopiero teraz udało mi się je wcielić w życie.

Najpierw odbyła się kontrola zawartości mojej lodówki, jako że po raz kolejny starałam się eksperymentować na własną rękę posiadałam pewne chińskie specjały, jak się okazało niezbyt przydatne… Uzbrojone w wiedzę wybrałyśmy się na pobliski market, może nie do końca higieniczny i zgodny z europejskimi standardami, jednak całkiem nieźle zaopatrzony. W planach miałyśmy przygotowanie kilkudaniowej kolacji, głównie warzywnej. Wydając ok. 50 juanów, co odpowiada mniej więcej 25 zł, wykorzystując dwie przyprawy (nie licząc odrobiny soli) przygotowałyśmy pięć pysznych posiłków, którymi spokojnie najadłyby się cztery osoby. Jak poinformowała mnie moja kucharska przewodniczka, oprócz walorów smakowych, niskiej ceny, nasze dania mają również mnóstwo właściwości zdrowotno-upiększających. Dodam jeszcze, że przygotowanie tej pięciodaniowej kolacji, zajęło nam nie więcej niż godzinę.

Najpierw zakupy...
Od Miss Lovett ready to go
...przygotowanie...
Od Miss Lovett ready to go
i można jeść:)
Od Miss Lovett ready to go
Od Miss Lovett ready to go

niedziela, 18 marca 2012

Złe dobrego początki? OBY!

Czasem dzieje się tak, że jak czegoś bardzo chcemy to wszystko sprzysięga się przeciwko nam. Dokładnie tak miałam z wyczekiwanym wyjazdem… Najpierw zamiast Bangkoku pojawiła się opcja Gz, miałam podpisany kontrakt z SMG złożone dokumenty wizowe, jednego dnia agencja pyta na kiedy będę miała wizę, żeby na następny dzień kupić bilet. Kolejnego poranka otrzymujemy maila, że niestety agencja jest zmuszona zawiesić działalność związaną z zagranicznymi modelkami. Jak się okazało, bookerka zajmująca się wspomnianymi , dobrowolnie czy nie, postanowiła zmienić miejsce zatrudnienia… Oczywiście stało się to doskonałą okazją dla mojego agencyjnego Padre do złośliwych uwaga, jakobym wykańczała zagraniczne agencje z którymi podpisuje kontrakt… Jako, że SMG nie jest jedyną agencja w mieście opcjował mnie dalej. Padło na Jimmiego. Kiedy wszystko już było dosłane, potwierdzone, agencja postanowiła przeciągnąć nieco mój przylot, co niespecjalnie wpisywało się w mój plan jak najszybszej emigracji. Kolejną opcją była Modellin, wysyłająca mi kontrakt jeszcze zanim Bartek mnie zaczął opcjować. Wygrali z Jimmym wcześniejsza datą biletu.

Nieco później niż planowałam, jednak wszystko było załatwione i mogłam lecieć. Jako, że należę do osób panikujących w obawie przed spóźnieniem na samolot, pociąg itd., wolę być wcześniej niż pędzić na złamanie karku w ostatniej chwili. Taki miałam też zamiar w tym przypadku. Z uporem maniaka upewniałam się co do godziny wylotu, planując w miarę wczesne opuszczenie mieszkania, żeby ze wszystkim na spokojnie zdążyć. Wrodzone roztrzepanie sprawiło jednak, że zamiast na godzinę wylotu spoglądałam na godzinę dotarcia do Frankfurtu… Tak, tak zdaję sobie sprawę, że nie najlepiej świadczy to o moim zorganizowaniu, cóż jednak począć. Całe szczęście coś, a raczej ktoś sprawił, że jeszcze raz dla czystej formalności, jak mi się wydawało, spojrzałam na rezerwację. Tym razem na właściwą godzinę i ku memu przerażeniu okazało się, że właściwie powinnam być już, jeśli nie na lotnisku, to przynajmniej do niego dojeżdżać. Z duszą na ramieniu i czarnymi myślami pojechałam na lotnisko. Udało mi się nie spóźnić na odprawę i wydawało mi się, że teraz już musi być dobrze. Niestety mój entuzjazm okazał się przedwczesny.

Po mniej więcej 20 godzinach w drodze wylądowałam w Guangzhou, jak się okazało, mój bagaż jednak nie wylądował razem ze mną. Dotarł ze mną do Pekinu, gdzie powtórnie nadałam go jak należy, obsługa lotniska zapomniała jednak o jego załadunku. Zmęczona, marząca jedynie o prysznicu i łóżku zostałam bez niczego na kolejnych kilka dni. O ironio, jak zawszę pakowałam do bagażu podręcznego rzeczy na taką ewentualność, tym razem zaniechałam tego zwyczaju, przekonana, że skoro do tej pory nigdy mój bagaż nie zaginął, więc i tym razem pewnie będzie ok… Uratowała mnie moja przyjaciółka mieszkająca na stałe w Piżamalandzie, przygarniając mnie do siebie w chwili największej rozpaczy. Po dobrej kolacji i 2 butelkach wina świat znów nabrał kolorów.

New Town wieczorem, jednak Guzngzhou też potrafi być piękne
Od Miss Lovett ready to go
Poznajcie Vinę, moją nową bookerkę
Od Miss Lovett ready to go